Ot co. Film zaczęłam oglądać nie wiedząc jeszcze co mnie czeka, po prostu dałam się namówić słysząc jedynie, że jest genialny. Film nie podobał mi się w ogóle, może nie z powodu wątku itd., ale z racji tego, że w momencie kiedy naprawdę zaczynałam się rozkręcać i wciągać, niestety skończył się w dość banalny sposób.
Tytuł oryginalny: Jestem legendą (Blu-Ray) Reżyseria: Francis Lawrence Obsada: Will Smith, Darrell Foster, Alice Braga Na płycie 2 wersje filmu: oryginalna kinowa i wersja alternatywna 2009 rok. Wiru
Proceder – piosenki z filmu. Na krążku Proceder: Żyj aż do bólu (Muzyka z filmu) znalazło się aż 36 utworów Chady. Płyta ukazała się nakładem wytwórni Step Records. (…) Na albumie znajdują się starannie wyselekcjonowane utwory warszawskiego rapera, które w całości tworzą swoiste „the best of Chada”. Pracując nad tym
W przypadku braku Jestem legendą w ramówkach jakiekogokolwiek kanału wyświetlona jest lista poprzednich emisji z ostatnich 30 dni. Brak informacji na temat poprzednich i przyszłych wyświetleń oznacza, że żadna z ponad 180 stacji obecnych w programie telewizyjnym naziemna.info, nie nadawała audycji i nie planuje tego w najbliższym czasie.
. poniedziałek, 13 czerwca 2022 (15:29) Tegoroczna ceremonia wręczenia Oscarów upłynęła w cieniu skandalu. W reakcji na niewybredny żart jednego z prowadzących galę Will Smith wtargnął na scenę i wymierzył mu siarczysty policzek. Nagrodzony później statuetką aktor został skrytykowany przez większość odbiorców, a część komentatorów prognozowała nawet, iż wybryk ten może zakończyć jego karierę. Jak tymczasem donosi „The Sun”, gwiazdor już niedługo wróci na duży ekran w nadchodzącej kontynuacji filmu „Jestem legendą”. Źródło pisma podkreśla, że Smith skorzystał na głośnym procesie Johnny’ego Deppa i Amber Heard, który przyćmił niedawną aferę z jego udziałem. Will Smith / PROMMER O gwiazdorze „Facetów w czerni” głośno jest ostatnimi czasy głównie ze względu na incydent, jaki miał miejsce podczas tegorocznej oscarowej gali. I choć Will Smith zdobył wówczas pierwszą w karierze nagrodę Akademii Filmowej za rolę w dramacie sportowym „King Richard: Zwycięska rodzina”, nie o jego wygranej rozpisywały się później media, lecz o agresywnej reakcji na dowcip jednego z prezenterów ceremonii. Gdy Chris Rock w żartobliwy sposób skomentował fryzurę żony aktora, Jady Pinkett Smith, która ogoliła się na łyso, gwiazdor wtargnął na scenę i spoliczkował reakcja Smitha wywołała powszechne oburzenie. Wiele znanych postaci ze środowiska filmowego natychmiast potępiło aktora, a niektórzy specjaliści z branży wieścili nawet rychły koniec jego kariery. Pojawiły się też głosy, że należałoby odebrać mu zdobytego właśnie Oscara. Organizatorzy gali natychmiast poinformowali, iż wszczynają dochodzenie w sprawie szeroko komentowanego incydentu, a sam Smith w opublikowanym nieco później oświadczeniu oznajmił, iż dobrowolnie zrezygnował z członkostwa w Hollywoodzkiej Akademii Wiedzy i Sztuki Filmowej. „Zdradziłem zaufanie Akademii. Pozbawiłem innych nominowanych i zwycięzców możliwości świętowania i bycia uhonorowanym za ich niezwykłą pracę. Jestem załamany” – kajał się się tymczasem, że świeżo upieczony laureat Oscara już szykuje się do wielkiego powrotu na duży ekran. Smith ma wystąpić w nadchodzącej kontynuacji głośnego horroru science fiction „Jestem legendą” z 2007 roku. Film będący ekranizacją prozy Richarda Mathersona opowiada o samotnym naukowcu poszukującym szczepionki na chorobę wywołaną tajemniczym wirusem, który zmienia ludzi w krwiożercze zombie. Plany nakręcenia drugiej części potwierdzili na początku marca przedstawiciele Warner Bros. Jak w rozmowie z „The Sun” donosi osoba związana z produkcją sequela, włodarze wytwórni postanowili dać Smithowi szansę na zrehabilitowanie się po oscarowym incydencie.„Scenariusz do filmu właśnie powstaje. Decyzje jeszcze nie zapadły, ale nic nie wskazuje na to, by Will miał zostać wykluczony z projektu” – zapewnia źródło pisma. I dodaje, że aktor najprawdopodobniej skorzystał na zakończonym niedawno „procesie dekady”, który przyćmił aferę z jego udziałem. „Pojawia się coraz mniej negatywnych opinii o nim, co ma z pewnością związek z procesem Johnny’ego Deppa i Amber Heard, który jest ostatnio tematem nr 1. Will spędza teraz czas z dala od reflektorów, uczęszcza na terapię i kontynuuje proces zdrowienia w towarzystwie bliskich mu osób. Hollywood uwielbia historie o odkupieniu win, więc jego powrót był kwestią czasu” – podkreśla informator „The Sun”. (PAP Life)
UWAGA! Minęło 3883 dni od ostatniej odpowiedzi w tym temacie. Może być już ciut przeterminowany ;) muzyka z filmów Strona:1 Dodaj odpowiedź #1 2008-08-17 19:50 PROSZE O POMOC SZUKAM PIOSENKI Z FILMU JESTEM LEGENDA CO GLOWNY BOCHATER SPIEWA GDY KOMPIE PSA W WANNIE Z TEJ SCENY BARDZO PROSZE O POMOC Oceń wiadomość: 1Tak 0Nie Cytuj #2 2008-08-18 19:26 filmu nie oglądałam, ale to lista utworów, które udało mi się znaleźć :)1. My Name is Robert Neville (02:51) 2. Deer Hunting (01:17) 3. Evacuation (04:27) 4. Scan Her Again (01:42) 5. Darkseeker Dogs (02:17) 6. Sam's Gone (01:48) 7. Talk to Me (00:56) 8. The Pier (05:17) 9. Can They Do That? (02:09) 10. I'm Listening (02:10) 11. The Jagged Edge (05:16) 12. Reunited (07:50) 13. I'm Sorry (02:22) 14. Epilogue (04:13)Mam nadzieję, że się przyda :) Oceń wiadomość: 1Tak 0Nie Cytuj #5 2009-11-01 13:53 Wie ktoś może jak brzmi tytuł piosenki która leci jako pierwsza przy napisach końcowych ?? proszę !! można pisać na gg (8811322)Film był zajebisty. ! ;** Oceń wiadomość: 1Tak 0Nie Cytuj #9 2011-09-07 19:42 Szukam piosenki która leciała jak z tą kobietą siedział w domu i mówił ze Bob Marley śpiewał o pokoju i miłości na świecie i ją puścił z odtwarzacza prosze :) Oceń wiadomość: 0Tak 0Nie Cytuj #10 2011-09-08 13:34 Ferbol :Szukam piosenki która leciała jak z tą kobietą siedział w domu i mówił ze Bob Marley śpiewał o pokoju i miłości na świecie i ją puścił z odtwarzacza prosze :)Mówisz, że szukasz...W tym wątku są wymienione 3 piosenki Boba Marleya...Żadna z nich? :rolleyes: Oceń wiadomość: 0Tak 0Nie Cytuj #11 2011-12-12 17:45 Jaka jest ta piosenka ? "która leci jak z tą kobietą siedział w domu i mówił ze Bob Marley śpiewał o pokoju i miłości na świecie i ją puścił z odtwarzacza" Oceń wiadomość: 0Tak 0Nie Cytuj muzyka z filmów Jestem legendą / I Am Legend Strona:1 Dodaj odpowiedź
Noc, pełnia, białe cabrio pędzi pustą drogą. W tle słychać dźwięki "Pink Moon". Reklamówka volkswagena. Czyj to kawałek, którego w 1999 roku nagle zaczęli słuchać wszyscy? Nicka Drake’a? A kto to, Amerykanin? Anglik. Życie po życiu Gdyby nie ten krótki spot, być może jego nazwisko na zawsze zaginęłoby w mrokach zapomnienia. Bo kiedy spece od marketingu postawili na talent Drake'a, od tajemniczej śmierci muzyka minęło niemal trzydzieści lat. Co jeszcze nagrał? Trzy albumy, które nie zostały dostrzeżone przez krytyków. Ostatni, surowy, akustyczny "Pink Moon" ukazał się w 1972 roku. Dwa lata później 25 listopada matka znalazła Nicka martwego w jego sypialni. Prawdopodobnie przedawkował lek antydepresyjny. Do dziś nie wiadomo, czy było to samobójstwo, czy wypadek. Miał ledwie 26 lat. Od ilu cierpiał na depresję, nie wiadomo. Mówiono o nim: chorobliwie nieśmiały. W studiu śpiewał, stojąc przodem do ściany, nie był w stanie udźwignąć spojrzeń innych. Ten ostatni album nagrali w dwóch dwugodzinnych sesjach, w samym środku nocy. Choroba musiała się pogłębiać, bo w czasach studenckich występował w klubach. Jego łagodny głos z trudem przebijał się przez gwar, ale to właśnie podczas jednego z takich kawiarnianych występów zauważył go basista folk-rockowej formacji Fairport Convention, Ashley Hutchings. To on przedstawił Drake'a komu trzeba. Finał był taki, że wytwórnia Island Records podpisała z nikomu nieznanym chłopakiem umowę na trzy albumy. Jako dwudziestolatek wydał swój pierwszy album "Five Leaves Left" (1969). Każdy inny szalałby z radości, ale nie on. Zresztą ani ten, ani kolejny "Bryter Layter" nie wybuchł jak supernowa. Dopiero w 2000 roku magazyn "Q" umieścił krążek na 23. miejscu listy 100. najlepszych brytyjskich albumów. "Rolling Stones" dał mu 245. miejsce wśród albumów wszech czasów. Szkoda, że jedyne piosenki, z jakimi Drake dostał się na amerykańskie listy bestsellerów, pochodzą z wydanego już po jego śmierci, bo trzy lata temu albumu "Family Tree". I choć niektórzy fani głośno protestują przeciwko komercyjnemu wykorzystaniu jego muzyki, prawda jest taka, że inaczej nie miałby szansy stać się postacią kultową, a jest nią. Szeptany wokal, ponure teksty, za to jest dzisiaj kochany. Doczekał się pośmiertnej nobilitacji. Do tego, że był dla nich inspiracją, przyznają się muzycy Moloko czy Norah Jones. List z zaświatów Takie artystyczne życie po życiu to nie wyjątek. Aura tajemniczości przyciąga jak magnes. Rok temu walijska kapela Manic Street Preachers wydała "Journal for Plague Lovers". Hitem tego albumu został kawałek "William's Last Words" z niewykorzystanym wcześniej tekstem Richeya Edwardsa, gitarzysty Manic…, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Zimą 1 lutego 1995 roku wymeldował się z hotelu w Londynie i ślad po nim zaginął. Jego samochód odnaleziono dwa tygodnie później porzucony na stacji benzynowej - ciała nie odszukano do dziś. Ten ostatni utwór na płycie fani odczytali jako list pożegnalny samobójcy. Mieli rację czy nie, płyta znikała ze sklepów. Z Manic Street Preachers przyjaźnił się Jeff Buckley. Miał 31 lat, kiedy utonął w wodach Missisipi. Można za nim płakać, o łzy zresztą nietrudno, kiedy posłucha się "Last Goodbye". Wbijają w fotel jego covery - "The Way Young Lovers Do" Vana Morrisona czy ściskające za gardło "Hallelujah" Leonarda Cohena. Dziś Buckley byłby po czterdziestce, nie zdążył się zestarzeć. Zdążył przejść do historii. Grał i w paryskiej Olimpii, i w maleńkich amerykańskich klubach. Ulubiona nowojorska knajpka Sin-é, w której potrafił śpiewać dla garstki gości, a przed zamknięciem razem z właścicielką zmywać naczynia, dziś jest miejscem pielgrzymek jego fanów. Potrafił czarować nawet szeptem. Jak w "So Real", gdy po słowach "I love you. But I'm afraid to love you" przez ciało przebiega dreszcz. Utopione nadzieje Podobno tego feralnego 29 maja 1997 roku zanim poszedł pływać w rzece Wolf, słuchał "Whole Lotta Love" Zeppelinów. Byli jego wielką inspiracją. Nucąc refren, wskoczył w fale. I przepadł. Przyjaciele nie słyszeli najmniejszego krzyku. Na ciało Jeffa natknął się przypadkowy turysta. Wielu uważa, że ta śmierć dodała mu legendy. Niech posłuchają z zamkniętymi oczami "Lilac Wine" w jego wykonaniu i powiedzą szczerze, co czują? Bono o swojej fascynacji Buckleyem mówi otwarcie: "Był czystą kroplą w oceanie hałasu". Odszedł po wydaniu tylko jednej studyjnej płyty. Długo zwlekał z debiutem, musiał zmierzyć się z przeszłością. Sam był synem znanego muzyka. Tim Buckley przedawkował narkotyki, kiedy Jeff miał osiem lat. Najpierw powstał krążek z czterema zaledwie utworami nagranymi podczas występów w Sin-é. A potem dopracowany "Grace", który z miejsca stał się jednym z ważniejszych albumów lat dziewięćdziesiątych. Jeffa mianowano następcą zmarłego kilka miesięcy wcześniej Cobaina. W wywiadzie tuż przed śmiercią mówił: "Nakręca mnie miłość, złość, depresja, radość, marzenia i Led Zeppelin. Myślę, że chciałbym roztrzaskać się o skały, spłonąć…" Może nawet skoczyć w spienione fale? Kto wie? Z pewnością taki scenariusz układał dla siebie Elliott Smith. Miał za sobą nieudaną próbę samobójczą po skoku z nadmorskiego klifu. Ale czy to on wbił sobie nóż w serce? Pan misery i ostre cięcie Nikt nie może powiedzieć, że był tą śmiercią zaskoczony. Życie Smitha to doskonały materiał na dramat. Utrzymywał, że w dzieciństwie molestował go ojczym. Miał za sobą lata walki z uzależnieniami i pogłębiającą się depresją. Trudno było z nim pracować. Potrafił zrazić do siebie i wytwórnię, i media. Przez pierwszych parę lat związany był z rockową grupą z Portland - Heatmiser, solową karierę rozpoczął w połowie lat dziewięćdziesiątych. Wpisująca się w nurt indie rocka "Roman Candle", którą nagrywał na czterościeżkowym magnetofonie we własnym garażu, została przyjęta przychylnie. Później krytycy często nazywali go "Pan Misery" - gra słów od nominowanego w 1998 roku do Oscara utworu "Miss Misery", z soundtracku do "Buntownika z wyboru". Kiedy Pan Misery śpiewał o uzależnieniu od heroiny i czarnych wizjach, śpiewał o rzeczach, jakich sam doświadczał, może dlatego był tak przekonujący. O swoim charakterystycznym wokalu mówił: szept delikatny jak pajęcza nić. Ale ten szept sączył się w uszy jak słodka trucizna. Przekaz był spójny. Na okładce drugiego solowego albumu widać sylwetki ciał spadających w nieładzie z wysokości. Szedł ścieżką autodestrukcji, lubił spacerować nocą wzdłuż pustego toru metra, zdradzał objawy paranoi, zwierzając się bliskim, że wszędzie śledzi go biały van. Ale sposób, w jaki zadał sobie śmierć, był trudny do wytłumaczenia. Oficjalnie po kłótni z dziewczyną odebrał sobie życie, dwukrotnie godząc się nożem. Wielokrotnie próbowano podważyć to samobójstwo. Na stronie specjalizującej się w publikowaniu tego, co tajne i poufne, razem z pogłoskami o tym, że John Lennon został zamordowany przez CIA, krążą i te o spisku na życie Stevena Paula Smitha. Ktokolwiek napisał ostatni akt tego dramatu, zrobił to wyjątkowo krwawo. Tym samym życiorys głównego bohatera urósł do rangi mitu. Cztery lata po jego śmierci do słuchaczy trafiła kolekcja niepublikowanych wcześniej utworów, a w niej 24 kompozycje z lat 1995-1997. Można zapomnieć o czasach, w których żałosny narkoman włóczył się bez celu po ulicach Los Angeles. "New Moon" to triumfalny comeback. Amerykańska prasa pisała: "Zza grobu gwiazda Elliotta Smitha świeci jasno". Jak kamień w wodę Często wraz ze śmiercią rodzi się legenda. Jedną z najsłynniejszych stał się z pewnością Brian Jones, gitarzysta i założyciel Rolling Stonesów. Cztery lata temu do kin trafił film zafascynowanego muzykiem Stephena Woolleya. "Stoned: The Wild and Wycked World of Brian Jones". Tę jego fascynację podziela wielu, bo to Jones wymyślił The Rolling Stones i był liderem grupy. Był też uosobieniem rewolucji obyczajowej, jaka dokonywała się w latach 60. Tak widział to Volley: "Hedonistyczne podejście do świata doprowadziło go do fatalnego końca. Tak naprawdę lata 60. były bardzo pogodne, naiwne, wypełnione młodością. Z czasem to wszystko zostało uziemione przez państwo, społeczeństwo itd., co w końcu doprowadziło je do samounicestwienia". W ostatniej scenie filmu Jones mówi: "Byłem szczęśliwy. Jednak ze szczęściem jest jeden problem - jest nudne". A on uciekał od nudy. Eksperymentował z narkotykami, dostał wyrok za ich posiadanie. Złoty chłopak flirtował też z ciemną stroną mocy, słynne są jego zdjęcia w mundurze SS-mana. Za sprawą menedżera stopniowo degradowany z pozycji lidera, coraz bardziej odsuwał się od zespołu, by z początkiem czerwca 1969 roku się z nim rozstać. Miał 27 lat, gdy kilka tygodni później przyjaciółka znalazła go martwego w basenie. Policja stwierdziła zgon w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Ale na temat tej śmierci fani grupy spekulują do dziś. Trwał właśnie remont domu. Jones zatrudnił ekipę budowlaną Franka Thorogooda. Podobno ten ostatni przyznał się do morderstwa po dwudziestu latach, tuż przed własną śmiercią. W sierpniu ubiegłego roku "Daily Mail" pisało o nowych dowodach sugerujących, że Jones został zamordowany. W październiku ubiegłego roku portal podał: Detektywi sądowi nie decydują się na ponowne otwarcie sprawy. Od śmierci minęło czterdzieści lat, ale nazwisko muzyka The Rolling Stones wciąż wywołuje kontrowersje. Koniec maja, jedenaście lat po tym, jak reklama przypomniała światu o Nicku Drake'u, AT&T, amerykański gigant telekomunikacyjny, sięgnął po jego "From the Morning" z płyty "Pink Moon". "Wznosimy się i jesteśmy wszędzie" - w kontekście śmierci artysty te słowa brzmią wyjątkowo. Jest rok 2010, jego muzyka jest wszędzie. Parę dni temu Al Pacino zapytany przez dziennikarzy, co nuci, odpowiedział: Nicka Drake'a. "Cello Song" wpada w ucho, słyszał ją na planie reklamy kawy, w której zagrał. Szkoda, że bez słów. Spodobałyby mu się: "So forget this cruel world/ Where I belong/ I'll just sit and wait/ And sing my song/ And if one day you should see me in the crowd/ Lend a hand and lift me/ To your place in the cloud". Czysta poezja: "Więc zapomnij o tym okrutnym świecie/ Do którego należę/ Ja po prostu siedzę i czekam/ I śpiewam moją piosenkę/ I jeśli pewnego dnia zobaczysz mnie w tłumie/ Podaj mi rękę i unieś w swoje miejsce pośród chmur". Jest tam? Być może. Nam zostały akordy, nuty, emocje. I muzyka, która wciąż jest żywa. A do tego ma zamkniętą w sobie tajemnicę.
Dość przypadkowo obejrzany przeze mnie zwiastun filmu „Jestem Legendą” (2007 r.) zapowiadał dość interesujące, klimatyczne dzieło science-fiction. Zainteresowałem się filmem i przetrząsnąłem sieć w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie – z kim to przyjdzie walczyć głównemu bohaterowi? Cóż, nic oryginalnego – zmutowani mieszkańcy zainfekowani wyjątkowo zaraźliwym wirusem. Przecież już spotkaliśmy się z tym wielokrotnie, chociażby w rewelacyjnym „28 dni później”, czy „Resident Evil”. Dodatkowo rola główna obsadzona przez dość „popcornowego” aktora (Will Smith) zapowiadała kolejne marne hollywoodzkie kino, naładowane patosem oraz nasycone płytką treścią i głupawymi tekstami bohaterów. Nic zatem dziwnego, że opuściłem premierę kinową. Szczerze powiedziawszy pragnąłem całkowicie darować sobie seans filmowy, na szczęście zmieniłem zdanie :). Amerykańskie kino potrafi czasem zaskoczyć. Dobre opinie znajomych, którzy przetrwali wizytę w kinie, skłoniły mnie do zmiany zdania i muszę przyznać, że decyzji tej absolutnie nie żałuję. Film bowiem okazał się dobry oraz także wyjątkowo mało amerykański. Tytuł zagraniczny: I Am Legend Tytuł polski: Jestem legendą Premiera w Polsce: 11 stycznia 2008 Reżyseria: Francis Lawrence Scenariusz: Akiva Goldsman, Mark Protosevich Na podstawie powieści: „Jestem legendą” autorstwa Richarda Mathesona FILM JESTEM LEGENDĄ – RECENZJA / OPINIA Spodziewałem się najgorszych rzeczy – skupienia się twórców na brutalności scen, szokowaniu widza litrami krwi i armią bezdusznych zombie na pierwszym planie, jak to miałem niemiłą „przyjemność” oglądania w słabym „28 tygodni później”. Na szczęście w „Jestem legendą” twórcy zdecydowali się pójść w zupełnie inną stronę i skupili się głównie na przedstawieniu ludzkiej psychiki, poddanej dość niecodziennym próbom. Kierunek bardzo dobry. Naturalnie inną kwestią jest, czy udało się postawione założenie spełnić, ale może najpierw skupię się tylko na pozytywach filmu. Film bardzo dobrze się ogląda – nawet na krótką chwilę nie wdziera się nuda, fabuła wciąga, a wręcz wchłania widza. To jest zaskakujące, gdyż przez 3/4 filmu oglądamy jedynie sceny samotnego życia człowieka w opustoszałem aglomeracji. Zdawać by się mogło, że niewiele się dzieje. Mijają kolejne dni – bohater przeżywa je będąc niewolnikiem rutyny, skutecznie unikając wszelkich niebezpieczeństw i czując się nad wyraz bezpiecznie w swojej prywatnej twierdzy. Jednak sposób przedstawienia okolicy – wyludnionego miasta oraz samotnej walki bohatera o utrzymanie równowagi psychicznej i przetrwanie w tej dosłownej „miejskiej dżungli” jest na swój sposób fascynujący i nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Dużym plusem filmu jest rezygnacja z kreowania wizerunku superbohatera – niezniszczalnego nadczłowieka o niewiarygodnych zdolnościach. W „Jestem legendą” mamy do czynienia z realistycznym obrazem człowieka, który musiał się dostosować do nietypowych warunków. Dobrze przedstawiono, jak ciężko było mu dostosować się do zmian. Przetrwał nie dzięki skutecznemu zwalczaniu zainfekowanych, ale dzięki skutecznemu ich unikaniu. Co więcej, zabijanie zarażonych nie było w ogóle jego celem (prócz jednej chwili słabości), gdyż pragnął przede wszystkim im pomóc, odnaleźć lekarstwo i powstrzymać pandemię. Kolejnym dobrym pomysłem było przedstawienie zainfekowanych, jako odrębną, inteligentną i kreatywną rasę, kierującą się własnymi zależnościami społecznymi oraz uczącą się na własnych błędach. Nie pamiętam, aby w którymkolwiek wcześniejszym filmie o podobnej tematyce pozwolono sobie na równie „ludzkie” zobrazowanie zombie, przy jednoczesnym zachowaniu ich zwierzęcej agresji. źródło: Największym plusem filmu są wspaniałe zdjęcia pustego Nowego Jorku, zdziczałego, zarośniętego i rozsypującego się. W tym elemencie film przewyższa nawet bardzo dobrze przedstawioną wizję wyludnionego Londynu znaną z „28 dni później”. Twórcy filmu niemal całkowicie zrezygnowali z podkładu muzycznego, co wycisza widza i ułatwia wczucie się w rolę ostatniego człowieka na Ziemi, osaczonego przez pustkę. Narasta zatem – tak lubiany przeze mnie – postapokaliptyczny klimat, który jednak mógłby być jeszcze mocniej zaakcentowany, gdyby właśnie odpowiednio dobrać i częściej wykorzystywać różne motywy muzyczne. Zaczynam zatem mówić o wadach filmu, a tych niestety jest sporo. Po pierwsze – cała masa niespójności i nielogiczności wynikających najprawdopodobniej z decyzji reżysera o nie wgłębianie się w szczegóły. Reżyser wolał skupić się na aspekcie psychologicznym odnoszącym się do głównego bohatera, niż wyjaśniać specyfikę chociażby zachowań samych zarażonych. Niektóre zwroty akcji mogą zatem wydawać się mało prawdopodobne, a być może wystarczyło przedłużyć film o kilka scen wprowadzających do następnych wydarzeń. Na osobny akapit w negatywach zasłużyły same kreatury. Zrezygnowano tutaj z charakteryzacji aktorów z krwi i kości na rzecz efektów komputerowych. Troszkę strzelono sobie w stopę, gdyż użycie CGI zniszczyło wiarygodność postaci zarażonych, a przemiana ludzi w łyse i blade twory tego wrażenia na pewno nie poprawiło. Nie mam zastrzeżeń do animacji ruchów tych postaci (może oprócz zbyt szeroko otwieranych szczęk), lecz do samej kreacji ich wizerunku. Zarażeni zamiast wywoływać grozę, powodują raczej zażenowanie. Mamy zatem kolejną niepotrzebną skazę w odbiorze filmu, niemniej do postaci zarażonych ostatecznie da się przyzwyczaić – pod koniec filmu nie zwracałem już uwagi na ich ułomności. Film „I Am Legend” przez większość czasu trwania jest moim zdaniem bardzo równy, należyty poziom jest długo utrzymywany, napięcie rośnie i jest umiejętnie potęgowane. Niestety w momencie kulminacyjnym odnosi się wrażenie, jakby twórcy nagle obudzili się i nie chcąc przekroczyć wyznaczonej wcześniej długości filmu, postanowili go zakończyć w trzech (w sumie dwuminutowych) scenach. Przedziwne, zastanawiające i niestety bardzo psujące końcową opinię o filmie. Cały, mozolnie budowany klimat oraz psychologiczna głębia, rozbiły się o banalne zakończenie w iście hollywoodzkim stylu. Wielka szkoda, gdyż „Jestem legendą” mógłby trwać nawet jeszcze pół godziny dłużej. Pozwoliłoby to zachować równy poziom i stopniowo doprowadziłoby do zakończenia. Tymczasem zepchnięto widza w przepaść błyskawicznego zakończenia tematu. W efekcie nikomu w kinie nie było śpieszno, aby opuszczać salę, gdy pojawiły się napisy końcowe. Ludzie zostali jakby nie mogąc uwierzyć, iż film się już skończył. Podsumowując: „Jestem legendą” to dość porządne kino z dobrą grą aktorską W. Smitha, z trzymającą w napięciu fabułą, bardzo dobrymi zdjęciami i godnym zapamiętania klimatem. Nie jest jednocześnie filmem przeznaczonym dla fanów wodotrysków w postaci efektów specjalnych, a także przemocy, brutalności, czy dynamicznej akcji, nasączonej litrami krwi na dużym ekranie. Nie jest filmem również dla miłośników dreszczowców, gdyż „I Am Legend” potrafi jedynie zaniepokoić, ale nie umie porządnie wystraszyć. To raczej thriller i dramat science-fiction, skupiający się na określeniu, czym jest człowieczeństwo oraz jak na człowieka wpływać może całkowite i długotrwałe odosobnienie w warunkach ciągłego zagrożenia. Film ten umiejętnie wycisza widza, zmusza do przemyśleń i pozostawia ciekawe przesłanie. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że gdyby zaangażowano się tutaj bardziej w zakończenie, dodano w tło mroczną muzykę, zrezygnowano z kilku scen na rzecz paru nowych, to „Jestem legendą” mógłby stać się dziełem kultowym dla wielu kinomaniaków. Niestety w rzeczywistości jest to 'tylko’ po prostu kawałek dobrego kina, ale jednocześnie dzieli go przepaść do wąskiej grupy dzieł wybitnych. OCENA: 7/10 Oficjalna polska strona filmu Oficjalna strona filmu Trailer: źródło zdjęcia głównego artykułu: Dr. Gediman Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:Podoba Ci się o czym i jak piszemy? Pomóż nam tworzyć więcej treści! Wesprzyj przez Patronite:
muzyka z filmu jestem legendą